Singapore O3 marca, Marina Bay Sand i Chinatown.
Trochę zaspaliśmy. Może zmęczenie po podróży nas dopiero dopadło?
Anyway wstaliśmy po 12:00. Po opuszczeniu hotelu podjechaliśmy do Mariny, wybraliśmy pieniądze z bankomatu i ruszylismy do hotelu Marina Bay -mieliśmy kupione jeszcze w Polsce wejściówki na taras widokowy na 56 piętrze tego hotelu (po 20 usd).Ja się strasznie nakręciłam na ten widok, choć najbardziej kręcił mnie widok z basenu na tymże 56 piętrze....niestety dostęp do niego jest od września ubiegłego roku jest zarezerwowany tylko dla gości hotelowych :(. Cóż -taki event jak pływanie w basenie na dachu hotelu i 56 piętrze bardzo proszę, ale nie za ponad 1100zł/dobę. Może next time. Zanim wjechaliśmy na dach skorzystalismy z free WiFii w lobby hotelowym na parterze i stamtąd właśnie wysyłaliśmy poprzednie notatki na geobloga. Wysłaliśmy, odebraliśmy bilety i wjechaliśmy na górę (oczywiście wcześniej nas pamiątkowo opstrykano (odbiór zdjęć oczywiście nie jest obligo). Widok faktycznie panoramiczny, widać praktycznie cały Singapur. Na szczęście pogoda nam dopisała. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, również tego basenu to "następnym razem" i poszliśmy na drinka . Chyba najdroższego jakiego mi do tej pory było dane pić- to było mohito i kosztował 30s$! Jak dla nas - sporo:). Najtańsze jakie były w karcie były po 20s$. Cóż....nie odebrawszy zdjęć zjechaliśmy na dół i jako, że zglodnieliśmy i przez deszcz dzień wcześniej nie dane nam było porządnie obejrzeć Chinatown udaliśmy się tam właśnie. W Chinatown zaraz po wyjściu z metra (przystanek Chinatown) skusilismy się na zupy. Smaczne i pożywne (wonton i kanton soup). Pokaz możliwości mopa z mikrofibry, występy wokalno-taneczne starszego skośnookiego Pana (starszego ale z wdziękiem korzystajacego z dobrodziejstw techniki -był wyposażony w zdalny mikrofon, wzmacniacze itp), kilka chwil włuczęgi po uliczkach-straganach oraz przekąski na Food Street pozwoliły nam się wczuć w klimat miejsca. Chaotyczny, pośpiesznie leniwy, niesterylny, w jakimś sensie zmysłowy.... Aaa, przy śmietniku spotkaliśmy rodaków, marynarzy na urlopie. Pracują u włoskiego amatora w firmie zajmującej się ukladaniem rur (już nie dopytywalismy jakich). Ponarzekalismy troszkę na drożyznę w Singapurze, zwłaszcza w zakresie używek (alkohol, papierosy), pogadalismy i każdy poszedł w swoją stronę. Pozdawiamy, chłopaki! I ciekawostka - na jednym z zaułków trafilismy na budkę z jedzeniem typu bratwurst, prowadzoną przez usmiechnietego jowialnego Niemca. R. od razu poczuł się swojsko ;).choc mieliśmy jeszcze na ten dzień zaplanowana wizytę w muzeum Cywilizacji Azji oczywiście już tam nie dotarliśmy. Wróciwszy do holetu spakowalismy się bo następnego dnia ruszylismy do Malezji.